Nazwa Kanchanaburi nic nikomu nie mówi (a przynajmniej mówi niewiele), ale rzeka Kwai to już co innego. Ciekawe miejsce – kawał historii europejsko-azjatyckiej, wspaniali ludzie, przyjemne miasteczko, nowe smaki, tajskie święto – i to wszystko w zaledwie dwa dni.
W Kanchanaburi, w czasie II wojny światowej Japończycy zbudowali obóz dla jeńców wojennych, głównie europejczyków. Tajom jest z tego powodu trochę głupio, nawet wstyd. Wszyscy przecież mówią o tym, ile to osób zginęło w obozie w Tajlandii. Historia podobna do tej z „polskimi” obozami zagłady.
Most na rzece Kwai zasłynął jako strategiczna część drogi kolejowej łączącej Birmę i Tajlandię. Kolej ta powstała w czasię wojny zaledwie w przeciągu kilkunastu miesięcy (mimo, że według planów miała być budowana co najmniej cztery lata), pochłaniając życie setki tysięcy jeńców wojennych. Teraz obóz został przerobiony na muzeum, a most stanowi atrakcję turystyczną – obejrzeliśmy jedno i drugie. Trafiliśmy akurat na uroczyste zakończenie trwającego tydzień święta upamiętniającego wydarzenia wojenne. Na brzegu rzeki odbywał się festyn, most został „choinkowo” przystrojony, na nim i wokół zebrały się tłumy (lokalsi oraz turyści, głównie tajscy), żeby podziwiać przedstawienie i pokaz sztucznych ogni. Największą atrakcję wieczoru stanowiły… przejeżdżające pociągi – tłumy „ochały” i „achały” i podekscytowane cykały fotki. Z uwagą obserwowaliśmy przygotowanie do wielkiego przedstawienia – udało nam się wypatrzeć styropianowego gołąbka pokoju, który miał w kulminacyjnym momencie „przelecieć” wzdłuż mostu oraz złotego Buddę, który miał wyskoczyć zza krzaka 😉
W tym czasie miasto przeżywało prawdziwą inwazję „domowych” turystów. Lokalsi mają dla nich nie lada atrakcję – wynajmują pływające hotelo-restauracjo-dyskoteki. Za 150 zł można miło spędzić dzień (i noc) na rzece imprezując przy dudniącej muzyce. Rzeka wyglądała i brzmiała niezwykle interesująco.
W Kanhanaburi zupełnie przypadkiem trafiliśmy do Johana, Szweda, który mieszka tutaj razem że swoją tajską żoną i córeczką. Johan wynajmuje za grosze swój pokój gościnny turystom, jeśli akurat nie odwiedza go nikt z rodziny lub że znajomych, dla których ten pokoik powstał. Mieszka w tradycyjnej, zupełnie nieturystycznej części miasta i obcuje głównie z Tajami, co bardzo sobie chwali, ale… brakuje mu jednak kontaktu z Europejczykami. Dlatego też chętnie oprowadza swoich gości po mieście i uwielbia bawić się w przewodnika. Spędziliśmy wspólnie miły dzień objeżdżając okolicę na skuterach. Wieczorem zaś zbrataliśmy się przy tajskiej whisky z sąsiadami Johana i jego kumplami z drużyny piłkarskiej.
W Kanchanaburi odkryliśmy też, że naszym ulubionym deserem jest „klejący” ryż z mlekiem kokosowym i mango (ani nie brzmi, ani nie wygląda zachęcająco, ale smakuje wybornie) oraz, że robale wcale nie są takie złe – kupiliśmy na spróbowanie trochę chrząszczy , larw i innego smażonego robactwa – były wysmażone „na chrupko” w taki sposób, że człowiek właściwie nie był w stanie powiedzieć, co je. Tylko wyglądały paskudnie…